Mamy rany, większość z nas je ma.

Na te rany zakładamy plastry, a na ból, który się z nimi wiąże zakładamy maski. Jesteśmy w stanie zrobić bardzo dużo, żeby nie czuć bólu. Zwłaszcza jeśli nasze pierwsze doświadczenia życia były trudne i traumatyczne, to na bardzo wczesnym etapie wypracowujemy swoje mechanizmy obronne, żeby przetrwać. Idziemy z nimi do dorosłego, życia, często kompletnie nie zdając sobie z nich sprawy, i to co kiedyś działo doskonale, okazuje się blokować nasz potencjał, odcinać od relacji, pacyfikować nasze plany i marzenia. 

Wchodzimy po kolei w systemy, najpierw rodzinny, potem szkolny, tworzymy kolejne i kolejne grupy, zespoły, kręgi znajomych albo swoją nową rodzinę i często wtedy, w konfrontacji z otoczeniem pojawia się ta obawa i lęk, że może nie pasuje, że może za mało umiem, że może nie jestem wystarczający/ wystarczająca… I zaczynamy grać, zakładamy maskę stosowną do okoliczności i dopasowujemy się, żeby nas przyjęto, polubiono, uszanowano, zaakceptowano. Bo my sami nie mamy dla siebie tych jakości, nie mamy zasobów, by dać sobie to wszystko. Nie mamy, bo nie dostaliśmy tego na starcie, i potem próbujemy znaleźć w koleżance, partnerze, szefowej, to czego nie było, a miało być. Bliskich i dalekich prosimy żeby nas zobaczyli, i wypełnili pustkę, która powstała na samym początku kiedy zabrało miłości tej bezwarunkowej, tej należnej i tej koniecznej by żyć, by zbudować swoja tożsamość i móc korzystać z życia w pełni. 

Sama przeszłam tą drogę, szukając na zewnątrz czegoś co wypełni niemożliwą do opisania pustkę. Imprezy, koleżanki, zakupy, przelotne związki, używki, chwytamy się dosłownie wszystkiego, tym bardziej im większe jest to wewnętrzne pragnienie, próbujące się dostać do naszej świadomości. Trzeba tu zaznaczyć, że tu nie chodzi o czyjąś winę, o to żeby zrzucać odpowiedzialność na rodziców, partnerów, nauczycieli… To wszystko co robimy żeby nie czuć, to nasze udawanie, te wszystkie maski, które zakładamy one nam uratowały życie, pozwoliły przetrwać czas bez miłości. 

Najgorsze jest to, że potrafimy zupełnie zrezygnować z siebie, z czucia swoich emocji i tego, co zapisane w naszym ciele. A to ono, nasze ciało może nam wskazać drogę do ukojenia, do uzdrowienia. Dlatego tak ważne jest uszanowanie swojej historii, objęcie czułością swoich mechanizmów obronnych i zobaczenie, czy są one aktualne i czy nadal ich potrzebujemy. Dopiero, w procesie głębokiego popatrzenia na siebie i zajrzenia do swojego wnętrza mamy szansę odnaleźć prawdę o sobie i o tym czego potrzebujemy, i co w związku z tym potrzebujemy dla siebie. 

Dopiero kiedy zaczniemy nabierać zaufania do sygnałów płynących z naszego ciała, kiedy zaczniemy słuchać swoich uczuć i sami regulować nasze emocjonalne stany, to będziemy mogli zaufać drugiemu człowiekowi. Z dobrej, zdrowej, wspierającej relacji z samym sobą, możemy budować relację z bliskimi i ze światem. Aby to zrobić potrzebujemy zanurzyć się w sobie i wejść na ścieżkę gojenia swoich starych ran i wbrew wielu górnolotnym hasłom i opiniom, nie ma drogi na skróty. 

Prawda o nas samych bywa bardzo trudna i nie chcemy jej usłyszeć, ale to zagłuszanie jej prowadzi do coraz większego zmęczenia, oddzielenia od siebie, braku zaufania. Wpadamy w błędne koła zaklejania naszych ran kolejnymi plastrami, które odpadają, a my udajemy, że to nie boli, bo nie wiemy, że ten ból, który towarzyszy nam całe życie może ustąpić. 

Może.